Pełna relacja z wyprawy Senegal & Gambia już gotowa
Zimą 2018 roku wybrałem się na moją kolejną, trzecią już, wyprawę do Afryki. Tym razem postanowiłem spenetrować północno-zachodnią cześć tego kontynentu.
Podróż zacząłem od Malagi w Hiszpanii, gdzie wcześniej wysłałem swój motocykl a ja sam doleciałem samolotem. Plan był taki aby kraje takie jak Maroko, Saharę Zachodnią (przynależną do Maroka) oraz Mauretanię potraktować jako czysty tranzyt. Celem był Senegal i Gambia, czyli znów początek tzw. „czarnej” Afryki.
Mimo, iż kraje tranzytowe to ok. 3000 km w jedną stronę w większości przez pustynię i wzdłuż oceanu, miały być tylko tranzytem to jednak dostarczyły wielu nowych wrażeń. Maroko, najbardziej cywilizowane z tej części przeleciało dość spokojnie z różnoraką pogodą mijając czasami nawet niewielkie połacie śniegu. Temperatura czasami spadała naprawdę nisko. Jednakże im dalej na południe robiło się coraz bardziej pustynniej, biedniej, surowiej i…cieplej. Południowa Sahara, przynależna aktualnie do Maroka zdecydowanie różni się od tego co już było za mną. Pojawiły się wojskowe i policyjne check pointy, które zresztą od tej pory towarzyszyły mi już do samego końca mojej podróży. Szybko zorientowałem się, że aby przyspieszyć na nich kontrole należy mieć skserowane pierwsze strony paszportu w dość dużych ilościach. I tak jak się podjeżdżało do żołnierza to zaraz po eleganckim Bążur (wszystkie te kraje z wyłączeniem Gambii to kraje francuskojęzyczne) padało pytanie: fisz?? Co oznacza, czy mam kopię paszportu. Jak już się zaopatrzyłem w niezbędną ilość kopii wszystko odbywało się niezwykle sprawnie.
Kolejną niespodzianką był pas ziemi niczyjej pomiędzy Saharą Zachodnią (Marokiem) a Mauretanią. Nie ma tam nic, po prostu nic prócz pustyni i wielu wraków samochodów. Zaraz po przejechaniu ostatniego szlabanu po stronie marokańskiej jest jeszcze kilkaset metrów asfaltu i na tym koniec. Po prostu pustynia. Nawet nie wiadomo w jakim kierunku należy jechać. Dopiero po dobrych kilkuset metrach przebijania się przez piachy i omijając wraki samochodów, gdzieś na horyzoncie pojawiła się granica. A granica jak to granica gdzieś tam daleko. Przyjechał białas na granicę no to trzeba go odpowiednio skosić. Czyli płacimy za stempelek, za papierek, za podniesienie szlabanu….
Mauretania to typowy kraj arabski, gdzie czas motoryzacyjny zatrzymał się wiele lat temu. Tu na ulicach jeżdżą w zasadzie tylko Mercedesy i Toyoty – wszystkie mają co najmniej kilkanaście i kilkadziesiąt lat. Nie musza mieć szyb, klamek, lamp czy błotników – po prostu jadą do przodu i to wystarczy.
Senegal przywitał znacznie przyjemniejszą i sprawniejszą granicą, pojawiło się zresztą już trochę zachodnich turystów. Dwie noce w Saint-Louis przydały się bardzo. Po tranzycie w coraz wyższej temperaturze przyszedł czas na chwilę relaksu, przepierki ciuchów i gin & tonic – to przecież Afryka!
Zrobiłem małe koło po Senegalu, odwiedzając Dakar i słynne czerwone jezioro gdzie kiedyś kończył się rajd Paryż – Dakar. Dalej wpadłem do w końcu anglojęzycznej Gambii. I to znów już mocno turystyczny kraj. Banjul, czyli stolica tego niewielkiego kraju wręcz wklejonego w środek Senegalu, to taka trochę większa wioska. Potem przedzierając się w coraz to bardziej uzbrojone posterunki wojskowe dotarłem do GeorgeTown, gdzie podobno miałem zobaczyć hipopotamy i krokodyle. Hipcia widziałem tylko jednego i to tak naprawdę tylko jego uszy wynurzające się z wody, a krokodyle gdzieś zaginęły. I tak to przyszedł czas na powolny powrót do Europy. Znów Senegal, Mauretania i dalej Maroko.
Przejechałem razem 8200 km bez istotnych usterek technicznych, na bardzo różnej jakości paliwie. Zdarłem tym razem tylna oponę Heidenau Scout, ale przetrwała choć była niesamowicie głośna.
A teraz, wygodnie siedząc w swoim domu, gdzie za oknem jest wciąż biało i -5 stopni, przyszedł czas na….no właśnie, na zaplanowanie kolejnej wyprawy… ☺
Zapraszam do galerii zdjęć – wystarczy kliknąć TUTAJ.